LIST IV

Na niewygodnym krześle, co rusz zmieniając pozycję, wypijając jednocześnie ostatnie krople herbaty.


Drogi Charlie,
co chwilę zerkam, niby ukradkiem, czy to na zegarek, czy to na kalendarz. Dobrze wiesz - na nic nie czekam. Wręcz przeciwnie, proszę o cofnięcie czasu, choć doskonale wiem, że to niczego nie zmieni; w każdej z sytuacji zachowałabym się tak samo. W moim przypadku jest to raczej sprawdzenie, ile czasu już minęło a ile mi go zostało, choć teoretycznie nie umieram. 
Usilnie przeszukuję zakątki mojej pamięci, próbując znaleźć jeden moment, który okazał się być początkiem domina, początkiem serii niefortunnych zdarzeń... Choć coś mi mówi, że to niemożliwe, by jedna chwila potrafiła tak doszczętnie coś zniszczyć. Mam wrażenie, że... Moje życie to niedopasowana, cholernie niezgrana układanka. Wyobraź sobie te spektakularne konstrukcje z domina. Wymagają one dokładności twórców, poświęcenia ich czasu. Mam wrażenie, że kiedy klocki zaczęły tworzyć obraz – moje życie, któryś z nich został poruszony zbyt późno lub zbyt wcześnie, a to pociągnęło za sobą kilka konsekwencji. Wiem, że dzieło nie będzie już piękne... Wiem, że ktoś stworzył mnie i scenariusz naprędce, nie przejmując się efektami. Jakbym była jedną z wielu, by zapełnić puste miejsce na sali.
Nadal nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Nie potrafię pojąć, jak to się stało. Za żadne skarby, nie umiem przypomnieć sobie kluczowego momentu, kiedy wszystko runęło. Tak po prostu. No wiesz… Siedzisz w fotelu, starając się wyłapać kołaczące w głowie myśli, aż nagle zdajesz sobie sprawę ze wszystkiego co się wydarzyło i co ma się wydarzyć w najbliższym czasie. I właśnie to jest takie straszne – nie masz władzy nad przeszłością ani przyszłością. Zostaje nam tylko teraźniejszość, a my – zbyt zajęci „myśleniem” – odkładamy to wszystko na później. Z obawy. Że wszystko może się udać? Że boimy się być szczęśliwi?
Nie wiem, nie wiem już  nic.
Czas jest parszywym kłamcą!... Wskazówki zegara tykają, dając fałszywe poczucie słusznie minionego czasu. Starannie stworzony mechanizm, by zapewnić nas, iż coś się jednak wydarzyło. On sprytnie nas o tym informuje, dając jednocześnie do zrozumienia, że to już koniec (pomińmy w tym momencie stwierdzenie: „Koniec jest początkiem czegoś nowego”)... Może ktoś, wiele kilometrów stąd, wykorzystał te kilka nędznych chwil, a może akurat ktoś popełnił największy w swoim życiu błąd. Nikt nie zdoła tego powtórzyć i nikt nie sprawi, że te wydarzenia odejdą w zapomnienie.
Więc wskazówki zegara nadal się poruszają… A my? My - Kruche Stworzenia? My udajemy, że im wierzymy i tylko pochlipujemy w kącie, cicho. Tylko na tyle nas stać. To wszystko, co możemy zrobić wobec siły mijającego czasu.
Wsłuchuję się w melodię radosnych piosenek ze smutnymi słowami. Jakby ciało chciało być szczęśliwe, ale nasza podświadomość kieruje nami inaczej. Autor co drugie zdanie zaśpiewa nico weselej, dając nieprawdziwe poczucie obecnej jednak radości, w które… on sam nie wierzy. It will be alright! Och! Nawet gdy próbuję muzyką tylko zagłuszać dźwięki, wyłapuję pojedyncze zdania, które sprawiają, że nawet głośne riffy nie odwracają mojej uwagi.
Coraz częściej zdarza mi się wracać do przeszłości. Myśleć o tym, jakie wszystko było kiedyś proste... A dziś? Zostały mi jedynie papierowe wspomnienia i kłótnie o to, czyj był pluszowy miś podarowany przez Mikołaja (nie daj się zwieźć - to byli rodzice). Kiedyś wyznaczanie celów było prostsze. Stefan Czosnowski kiedyś powiedział: „Być mądrym życiowo, to znaczy czynić taki wybór celów, aby nie utraciły one swej wartości, z chwilą, gdy zostały osiągnięte”. Czyżbym zgłupiała?
Jutro znów tam pójdę. Znów będę wolno i uważnie stawiać kroki, by się nie przewrócić, przed upadające myśli. Znów będę się zastanawiać, czemu to wszystko służy. Znów będę patrzyła na palących ludzi, a te kilka papierosów w mojej kieszeni, choć nieodpalone, będą parzyć. „Na coś trzeba umrzeć” – powtarza od zawsze Igor, z lubością odpalając kolejnego czerwonego Marlboro. Dla mnie te fajki są symbolem niegasnącej nadziei. Nie chcę ich wypalać, bo mogę stanąć twarzą w twarz ze śmiercią. A co, jeśli akurat po zdiagnozowaniu raka płuc poznam kogoś i zakocham się do granic możliwości? I zapragnę żyć, choć nie będę mogła?
          Nie ta scenografia, nie ta rola, nie ta kwestia, nie ten tłum. Miałeś kiedyś wrażenie, że ktoś kazał ci przypadkiem (albo i nie – celowo) wejść do złej sali prób, a ty zostałeś tam na dłużej? Może dlatego, że żyłeś w przekonaniu, że powinieneś próbować dalej, a może dlatego, iż nie widziałeś innego wyjścia. To wszystko to tylko spekulacja, powodów może być wiele.
Autor scenariusza pozwolił mi zachować cechy mego charakteru. Jednak nie ma nic za darmo! – umieścił mnie pośród obcych ludzi, w obcym otoczeniu.
          A ja… nie mogę nic zrobić. Bo jestem przecież tylko kruchym stworzeniem.
Tak, zgadłeś – mam wrażenie, że rolą którą tak niezdarnie staram się odtworzyć, marnie naśladując pozostałych aktorów, nie jest moja. Czuję się jak okropny aktor, który nie zauważa niemych protestów reżysera.
Zamykam oczy i widzę lepszy świat. Nie lepszy dlatego, że nie ma bólu, cierpienia, zazdrości, uzależnień, śmiertelnych chorób, bo to wszystko można tam znaleźć. Wystarczy tylko zrobić kilka kroków do przodu, skręcić w opustoszałą uliczkę i… gotowe. Czy widzisz tam rozrzucone śmieci i śpiącego bezdomnego? Tak? Ja też. Spójrz – świat wygląda tam tak samo, a mimo tego mnie żyje się tam łatwiej – wraz z kolejnym oddechem każdy krok staje się tam prostszy – lżej, korzystniej… Bo tam scenariusz napisałam ja; własnoręcznie stworzyłam ludzi, dobrałam kostiumy i dodałam scenografię. I nie jest to tylko wytwór mojej wyobraźni, bo to wszystko przecież autentycznie istnieje.
Cholera.

Pesymistycznie,
Matylda albo Ida.
Sama już nie wiem.



PS Niech mnie ktoś poskłada.