LIST VII

Bezwarunkowo i najczulej

Drogi Charlie,

Po raz kolejny. 
Po raz kolejny wysłuchujemy życzeń (i sami je składamy) od osób, z którymi spędzamy większą cześć czasu i powinni (powinniśmy) wiedzieć, czego życzymy (życzyć). Cierpliwie. Teoretycznie.
Po raz kolejny zatrzymuję w sobie słowa, wypowiedziane może zbyt lekko, które powinnam usłyszeć w innych okolicznościach; nie w sytuacji odgórnie wymuszonej, kiedy panikujemy i mówimy co naprawdę myślimy. Zewsząd nawołujemy do bycia sobą, naturalnymi (sic!) a gdy już przychodzi co do czego zostaję sparaliżowana („Przecież to atak!”) i naprędce ratuję się ironią. Atak kończy się antidotum w temperaturze ciała. Potem lek odchodzi i wszystko wokół znów spada do temperatury pokojowej, ale zanim to nastąpi na chwilę albo dwie zostaje ze mną poczucie odmiany. Później zaczynam rozumieć, że ten atak to próba dostarczenia bodźca do zmian, zmiany. Jednak nic się nie dzieje.
Naprawdę nie lubię kiedy coś ode mnie zależy, kiedy mogę wypowiedzieć słowa, które mogą coś zniszczyć nieodwracalnie. Nie lubię słów, które sprawiają, że ludzie odchodzą. Odchodząc, zabierasz coś ze sobą. Chyba dlatego ukrywam się za ironią. Chyba dlatego pragnę zostać tylko duchem który ma możliwość obcowania z ludźmi. Duchem który może podróżować, poznawać ludzi i ich historię i nie dawać nic w zamian. Nie mówić dlaczego robię tak a nie inaczej, co wpłynęło na moje myśli. Dlaczego płaczę i dlaczego się złoszczę. To taka niezobowiązująca forma życia na Ziemi bez zbędnego zamartwiania się o Piekło czy Niebo. Nie byłabym tym samym co zawsze żałosnym stworzeniem, które szuka konkretnych momentów w przeszłości, próbując niby odwrócić bieg wydarzeń. Nie musiałabym wyłapywać ruchu czyiś warg wypowiadających mojego imienia. Nie musiałabym się starać zabłysnąć w czyiś oczach. Nie zwracałabym uwagi na szepty. To takie niezobowiązujące.
Po raz kolejny uświadamiam sobie, że wielokrotnie powtarzana mantra, która daje ukojenie jest największym kłamstwem jakie kiedykolwiek wypowiedziałam. Nie, nie czuję się lepiej będąc samą.
Po raz kolejny próbuję analizować; szukam momentu przełomu, którego nie potrafię znaleźć. Może dlatego, że szukam jakiegoś wielkiego przełomu. Tymczasem natykam się tylko na małe zdarzenia i rozmowy, o których zdążyłam dawno zapomnieć.
Ostatnio coraz częściej uśmiecham się dla innych; chyba najczęściej dlatego żeby ich uspokoić, w jakiś sposób przekonać że absolutnie wszystko jest w porządku. Niby co miałoby być nie tak?
Tymczasem zaświeci słońce, porozmawiam, nie dam się zwariować i wszystko jest w porządku. Niby dlaczego myślałam, że zawsze będzie źle? Dlatego wypracowałam metodę wyobrażania sobie tego słonecznego dnia wywołującego radość.
Po raz kolejny zataczamy okrąg. Po raz kolejny. 


Ida

1 komentarz: